Wczorajsze majowe popołudnie spędziłam w zieleni. Zadbałam o moich podopiecznych. Wysiani parę tygodni temu, pilnie wymagali przesadzenia, bo było im zbyt gęsto w pojajecznych wytłaczankach.
Skoro na razie nie ma szans na dwa tysiące pelargonii, będą więc aksamitki, by na ulicach nie było wyłącznie betonowo. Na zdjęciu widać aksamitkowy tłumek. Kubeczków i pojemniczków jest 130, więcej nie udało mi się zgromadzić, ale roślin więcej, niektóre nie rosną pojedynczo. Jeszcze w maju powędrują w świat, by ubrać moje miasto w kwiaty.
Tak prezentuje się plantacja, gdy patrzy się na nią z zewnątrz.
A tak wygląda domowy zielony kącik od środka.
Tym, którzy chcieliby jeszcze wyhodować własne aksamitki, przypominam, że mogą to zrobić w drugiej połowie maja. Nasiona wystarczy wysiać, nieważne czy do pojemnika, czy do gruntu, czy do naprawdę wypasionej doniczki. Jeśli wzejdą i będzie ich za dużo, trzeba je przerwać; nadmiar można posadzić w innym miejscu. Kilka tygodni później zakwitną i będą obecne aż do pierwszych przymrozków. Nie są szczególnie wymagające, trzeba je tylko regularnie podlewać i usuwać przekwitłe kwiatostany. A jeśli chcemy w następnym sezonie znów się nimi cieszyć, możemy zebrać nasiona. To spora satysfakcja. Dzielił się nią wiele lat temu pewien działkowicz, chwaląc się dorodnymi pomidorami. "Pani, to z własnego nasienia!" - mówił z dumą, więc przytaczam tę anegdotę, bo jest zabawna. Ale wiele też mówi o tym, jak czuje się ogrodnik, który może obserwować życie rośliny od suchej drobinki po okaz w pełnym rozkwicie. Obcowanie z naturą, nawet jeśli to jeden kwiatek na parapecie, daje naprawdę wiele radości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz