czwartek, 18 kwietnia 2013

Skąd to wzięło

Pomysł na ubieranie miasta w kwiaty zrodził się baaardzo dawno. Najpierw miał polegać na znalezieniu firmy, która zechciałaby sfinansować kupno np. dwóch tysięcy pelargonii, które trafiłyby do mieszkańców. A ci ustawiliby je na swoich parapetach, balkonach, tarasach czy zasadzili w ogródkach. To był zupełny początek całego ciągu zdarzeń, który miał nastąpić później. Jedna samotna pelargonia wszak wiosny nie czyni. A więc jak już taki kwiat pojawia się w naszym otoczeniu, to dba się nie tylko o niego, ale również o porządek wokół. To już byłby pierwszy mały sukces, bo balkony w blokowiskach często pełnią rolę rupieciarni. Jestem idealistką i wierzę, że wielu osobom przeszkadzałby taki kontrast - urokliwa płomienna pelargonia na tle graciarni. A jeśli już dostrzegliby jej piękno, to poszukaliby dla niej towarzystwa w postaci kolejnych roślin. W ten sposób te początkowe dwa tysiące pelargonii zamieniłoby się w dziesięć tysięcy kwiatów. To jeszcze nie byłaby totalna feeria barw i zapachów, ale z każdym kolejnym rokiem można byłoby akcję rozwijać. 
Takie były moje marzenia. Ale... sponsora nie było. Pomysł w głowie za to kiełkował i kiełkował bezustannie. Teraz jest całym ogrodem różnych działań, w które chciałabym włączyć mieszkańców swojego miasta.
Ale przede wszystkim chodzi o to, by wszędzie tam, gdzie się da, sadzić kwiaty, siać kwiaty, stawiać doniczki, kosze, nietypowe pojemniki, w których od wiosny do jesieni wszystko by kwitło, pięło się, dekorowało ulice, podwórka, place, witryny sklepowe.
I tu dochodzimy do nietypowych doniczek, bo gdzieś tam, prócz sadzenia kwiatów, idea polega również na wykorzystywaniu zbędnych, wydawałoby się, pojemników po jogurtach czy śmietanie, ale również plastikowych butelek czy kartonów po sokach lub mleku. Albo nawet metalowych puszek po konserwach. W ten sposób można je wykorzystać powtórnie, nie trafią na składowisko. To dodatkowy wymiar całej inicjatywy.
W ten sposób powstały, najpierw w mojej wyobraźni, a później już całkiem realne, pierwsze "ubrane" doniczki. Ubrane dosłownie, w stroje uszyte z nienoszonych koszulek, bluzek, sweterków i spódniczek. Zostałam w nie zaopatrzona na zapas przez koleżanki, które przewietrzyły w ten sposób swoje szafy. Oczywiście, najpierw każda rzecz została dokładnie obejrzana, bo od lat wiele rzeczy krąży między naszymi wieszakami. Ale do mnie trafiły już te, z którymi można było rozstać się bez żalu. Tak powstała wiosenna kolekcja, która - mam nadzieję - przyjmie się na ulicach.
Ponieważ szycie miniaturowych kreacji jest dość pracochłonne, a czasu do sadzenia coraz mniej, podpatrzyłam też , jak można wykorzystać trochę wrednych "foliówek". Pocięte w paski idealnie udają włóczkę, z której przy użyciu szydełka można wyplatać koszyczki. Schowają się w nich wszelkie odpadkowe "doniczki". To tak na pierwszy rzut. Bo palce mnie świerzbią, by zrealizować kolejne.

By nie być gołosłowną, prezentuję kilka ubranych doniczek. 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz